Wybrane fragmenty artykułu Zbigniewa Rybki SP8HR.
W 1996 roku obchodziliśmy setną rocznicę istnienia radiokomunikacji, a nawet radia w ogóle. Cała to więc epoka, a – jak powiedział Szekspir – zwierciadłem epoki jest jej historia. Nie jest u nas z nią najlepiej, wbrew pewnemu powiedzeniu, że społeczności, które nie kultywują swojej historii skazane są na zagładę. To memento nie jest pozbawione podstaw…
Za pierwszy przejaw radiokomunikacji zwykło się uważać eksperyment Guglielmo Marconiego, z pochodzenia Włocha, pierwszego radioamatora na świecie, bo profesjonalistów jeszcze nie było, który w 1896 roku robiąc doświadczenia w okolicach włoskiej Bolonii zdołał przekazać pierwsze sygnały drogą radiową na odległość blisko 3 km. Nomen omen w pół wieku później z tejże Bolonii dały się usłyszeć pierwsze po II wojnie światowej wołania CQ polskiego krótkofalowca, a mianowicie Piotra Śliwiaka ex SP1AH, który po zwycięskiej bitwie pod Monte Cassino znalazł się następnie w Bolonii i na przełomie 1944/1945 daremnie wołał CQ SP. Ale u nas była jeszcze wojna.
Udany eksperyment Marconiego z 1896 roku nie został w świecie należycie nagłośniony, głównie z powodu skromnych jeszcze środków masowego przekazu, które ograniczały się w zasadzie do piśmiennictwa o charakterze ogólnym przy słabym serwisie informacyjnym. Dopiero początek bieżącego stulecia przyniósł w tym kontekście zasadniczą poprawę.
W 1901 roku udało się Marconiemu zrealizować szczyt jego marzeń, a mianowicie przesłać po raz pierwszy sygnały radiowe z Europy do Ameryki. W tym celu wysłał on do Nowej Funlandii (Kanada) swojego współpracownika nazwiskiem Kemp, sam zaś ulokował się w Poldhu, na zachodnim wybrzeżu Anglii. Sygnałem rozpoznawczym miały być nadawane przez Marconiego o określonej godzinie trzy kropki, tj. litera S w alfabecie Morse’a. Pierwsze próby nie dały rezultatu, ale wkrótce Kemp odebrał owe trzy kropki, a litera S urosła do rangi symbolu. Dla nas, krótkofalowców był to pierwszy DX.
Tym razem wiadomość o udanej próbie radiokomunikacji transatlantyckiej doczekała się szybszego upowszechnienia, ale wywołała tzw. mieszane odczucia: począwszy od niewiary aż po rzeczywiste fascynacje, zwłaszcza wśród młodzieży. Rosły więc szeregi pierwszych entuzjastów amatorskiej radiokomunikacji, zwanej wówczas wireless, tj. bezdrutowa, w odróżnieniu od drutowej łączności telefonicznej. Ruch ten szczególnie intensywnie rozwijał się w USA. Miał przy tym ciekawą genezę i osobliwy wymiar.
Może się wydać dziwnym zbiegiem okoliczności fakt, ale w początkowym okresie do żywiołowego rozwoju radiokomunikacji przyczyniła się ówczesna nieudolna jeszcze… telefonizacja. Kiedy w 1882 roku wybudowano we wschodniej części USA pierwszą w świecie centralę telefoniczną, ówczesne kręgi społeczeństwa, obeznane cokolwiek z innowacją, oceniały ją dość krytycznie. Dopiero oddanie w paru następnych latach dalszych central zmieniło tę opinię. Podstawową wadę stanowił fakt małego zasięgu, brak amplifikacji (lamp elektronowych jeszcze nie wynaleziono) powodował, że zasięg określała w istocie długość drutów telefonicznych. Ze względu na ogromne tamtejsze przestrzenie, liczące po kilka tysięcy km długości, telefonizacja miała charakter raczej lokalny. Nieco lepiej było z łącznością telegraficzną, oczywiście przewodową.
W tej sytuacji prawdziwą rewelacją okazała się wiadomość, że nie tylko wynaleziono możliwość bezdrutowego (wireless) przekazywania depesz, ale nadto to przekazywanie okazało się dookólne, skutkiem czego rozpowszechnił się na oznaczenie zjawiska wyraz “radio”, od łacińskiego słowa radius, tj. promień (promieniować).
Wobec ówczesnego braku odpowiednich urządzeń o charakterze profesjonalnym, radioamatorzy byli właściwie pierwszymi, którzy potrafili wynalazek wykorzystać praktycznie, czym zyskali sobie rozgłos i szczególną nobilitację. Być radioamatorem znaczyło wówczas być obiektem wyjątkowego podziwu, niemal na styku metafizyki. Po raz pierwszy radioamatorstwo doczekało się “in gremio” powszechnego uznania i popularności. To wszystko zaważyło o jego dalszych losach.
W tym miejscu warto zastanowić się na czym polegała pomoc radioamatorów dla społeczeństwa i jak ją praktycznie realizowano. Oczywiście mogła się ona odbywać drogą radiową, ale trudność polegała na tym, że zazwyczaj najbliższa adresatowi stacja amatorska leżała poza strefą zasięgu nadającego depeszę. Miało to o tyle istotne znaczenie, że posługiwano się falami średnimi i bardzo rzadko długimi, przy bardzo prymitywnych odbiornikach, bowiem lamp elektronowych jeszcze nie znano, co ponownie akcentuję.
Ale od czego pomysłowość radioamatorów. Luki w zasięgu uzupełniano stacjami po drodze do adresata i w ten sposób powstał pierwszy na świecie system relay, tzn. stacji przekaźnikowych. Dla lepszego ich wykorzystania – były to przecież stacje przypadkowe – podzielono kraj (USA) na dziewięć okręgów od 1 do 9 dających pewną orientację kierunkową. Po cyfrze okręgu następował dwuliterowy znak indywidualny, np. 6AM. Tak narodziły się pierwsze prefiksy.
Stopniowy rozwój radiokomunikacji amatorskiej dał się szczególnie zauważyć w pierwszych latach bieżącego stulecia i trwał do okresu I wojny światowej. Jest to niezwykle interesujący, niemalże romantyczny etap, stanowiący zamkniętą całość. Posługiwano się bowiem nadajnikami iskrowymi tzw. spark (z ang.) i niezwykle prymitywnymi odbiornikami z tzw. kohererem. Twórcą tych ostatnich oraz anten do nich był Rosjanin Aleksander Popow, który na przełomie 1895/1896 przeprowadził wiele doświadczeń, ale nie udało mu się wynaleźć skutecznego nadajnika. Zestaw: nadajnik. odbiornik i anteny do nich genialnie połączył ze sobą Marconi.
Koherer ówczesnego odbiornika można porównać funkcyjnie z dzisiejszą diodą. Była to szklana rurka wypełniona metalowymi opiłkami, które – przy dość częstym wstrząsie – dawały efekt detekcji.
Opisane urządzenia pozwalały na korzystanie z fal średnich, rzadziej długich. Wykształcił się z konieczności pewien styl pracy ówczesnych radioamatorów. Najlepsze wyniki można było uzyskać nocami, ale stukot klucza telegraficznego przeszkadzał domownikom we śnie. Zaczęto więc instalować urządzenia radiowe na strychach, mansardach itp. Często zdarzało się, że zafascynowany możliwością nawiązania łączności radioamator przesiedział przy urządzeniu całą noc. Domownicy zaczęli go wtedy dowcipnie nazywać “ham”, tj. w angielskim języku pośladek, szynka itp. jako pochodne określenie owej “nasiadówki”. Stopniowo, z biegiem lat, wyraz już radioamatorski “ham” (wymawiaj hem) traci ironiczne czy nawet pejoratywne znaczenie i zaczyna być synonimem nadawcy doświadczonego, konstruktora i dobrego operatora.
W początkach amatorskiej radiokomunikacji, a więc w pierwszej dekadzie bieżącego stulecia, dały się zauważyć rozliczne trudności, umniejszające spodziewany efekt. Zdobycie lub skonstruowanie poszczególnych komponentów, zestrojenie całości, odstręczało wielu i tylko nielicznym udało się pokonać napotykane przeszkody. Jedną z nich było opanowanie alfabetu Morse’a. Nie zapominajmy, że nie było jeszcze żadnych kursów, w tym łączności dla amatorów, zaś sposób praktycznego “osłuchania” był najczęściej złudny, gdyż partner zazwyczaj niewiele więcej umiał, a zresztą było ich bardzo mało i niejedna noc upłynęła zanim udało się usłyszeć bodaj jednego.
W takich warunkach zaczęto używać skrótów częściej powtarzających się słów i w ten sposób powstał tzw. slang amatorski. Dla przykładu skrót GM oznaczał “dzień dobry” (z ang. good morning).
Jednym z pierwszych elementów slangu była liczba 73 oznaczająca początkowo pozdrowienia, a nieco później najlepsze życzenia. Jej geneza nie jest całkiem jasna. Według jednaj hipotezy wymieniali 73 zawodowi telegrafiści w połowie ubiegłego stulecia pod koniec nadawanej depeszy, oczywiście telegrafią przewodową. Inna hipoteza, bardziej prawdopodobna w warunkach amatorskich przyjmuje, że 73 jest wynikiem niewprawnie nadanego myślnika (przez jego rozciągnięcie: –……–), tak często spotykane u początkujących nadawców. W dodatku liczba 73 była czymś w rodzaju późniejszego CQ czy V.
Liczba 88 pojawiła się na początku lat dwudziestych, podobnie 99. Liczba 55 to już wytwór połowy lat trzydziestych.
Oddzielne zagadnienie stanowi tzw. kod Q. Powstał on pod koniec pierwszej dekady bieżącego stulecia i przeznaczony był dla zawodowych radiotelegrafistów, głównie okrętowych. Stopniowo przyswajali go radioamatorzy, a oficjalnie do potrzeb krótkofalarskich adaptowała kod Q Konferencja Radiotelegraficzna w Waszyngtonie w 1927 roku.
W odczuciach ówczesnych entuzjastów radia, jego wynalazek służył głównie bezdrutowemu przekazywaniu depesz lub wołaniu o ratunek (SOS, będący skrótem angielskich słów “save our souls” tj. ratujcie nasze dusze) czasem spotykany w komunikacji okrętowej, oczywiście w uzasadnionych przypadkach. Nikomu nie przyszło do głowy, że za kilkanaście lat powstanie radiofonia, a nawet telewizja. Nikt nawet nie przypuszczał, jak ogromnemu rozwojowi ulegnie amatorska radiokomunikacja, zwana u nas od 1925 roku krótkofalarstwem.
Gdy w czasie obrad I Kongresu Radioamatorów w kwietniu 1925 roku w Paryżu powołano do życia Międzynarodową Unię Radioamatorów (International Amateur Radio Union – IARU), miała ona – mówiąc retorycznie – pełne ręce roboty. Na plan pierwszy wysunęły się dwa zagadnienia:
- opracowanie nowych literowych znaków narodowościowych,
- uregulowanie sprawy pasm amatorskich, tzw. bands.
Dotychczasowy system cyfrowy znaków narodowościowych okazał się z wielu względów mało praktyczny. Zresztą już w 1924 roku niektóre kraje zaczęły używać liter w miejsce cyfr, np. Anglia – G, Nowa Zelandia – Z, USA – U itp.
W tej sytuacji nader pilną okazała się sprawa ustalenia literowych znaków narodowościowych. Przyjęto przy tej okazji dwie zasady:
- kraje większe otrzymywały zazwyczaj jedną literę, np. G czy F, mniejsze po dwie litery, np. HB,
- kraje europejskie korzystały z dotychczasowego systemu cyfrowego (patrz wyżej), mogły zatrzymać cyfrę w swoim prefiksie, np. I1, F8 czy HB9.
W ten sposób powiększyła się ilość prefiksów postrzeganych zwłaszcza w okresie międzywojennym. Późniejszy wzrost licencji spowodował sięgnięcie do innych cyfr.
Nasuwa się pytanie, jak kształtowały się wówczas znaki krajów, które nie korzystały z systemu cyfrowego. Na przykład Polsce przyznany został znak narodowościowy T, ale wespół z trzema krajami nadbałtyckimi (Litwą, Łotwą i Estonią). Dla odróżnienia dodaliśmy do T literę P i w ten sposób pierwszy polski znak brzmiał TPAA. Warto o tym pamiętać.
Inną, równie ważną sprawą był problem pasm amatorskich, tzw. bands. Warto dodać, że łączności jednokanałowych jeszcze nie było. Przyjęto więc następujące pasma:
- od 95 do 115 metrów,
- od 70 do 75 metrów,
- od 43 do 47 metrów.
Nadto innym kontynentom przydzielono pasmo 30 metrowe.
Rok 1927 nie zaznaczył się niczym szczególnym w zasięgu krajowym, natomiast charakteryzował się dwoma wydarzeniami na arenie światowej. Sukcesywnie wzrastający ruch DX-owy doprowadził do przyjęcia tzw. wyróżników kontynentalnych (wstępnych sufiksów) poprzedzających małą literą oznaczającą kontynent, właściwy znak.
I tak litera “a” oznaczała Azję, “e” Europę, “f” Afrykę, “n” Północną Amerykę, “o” Oceanię, “s” Południową Amerykę. Nie zawsze wyróżniki stosowano poprawnie. Na przykład u nas, zamiast prawidłowych liter e-TP, stosowano ETTP itp.
Następnym, daleko donioślejszym wydarzeniem była zwołana w 1927 roku w Waszyngtonie Międzynarodowa Konferencja Radiotelegraficzna, po raz pierwszy kompleksowo regulująca sprawy krótkofalarskie. Podpisana przez przedstawicieli ponad 100 krajów konwencja stanowiła punkt zwrotny w dalszym rozwoju krótkofalarstwa i uważana jest za pierwszy symptom oficjalnego uznania jego na forum światowym.
Wyniki konwencji można rozpatrywać na dwóch płaszczyznach. Pierwszą, bardziej formalną, stanowił prawny punkt oparcia dla wielu nowopowstających stowarzyszeń krótkofalarskich. Drugą, raczej merytoryczną, wytyczały nowe warunki techniczno-operatorskie, otwierające przed krótkofalowcami zgoła nowy profil pracy. I tak np. wprowadzono nowe znaki narodowościowe kasując przy okazji wyróżnik kontynentalny, który przetrwał zaledwie parę lat, a np. Polsce przyznano SP, SQ lub SR (wybraliśmy początkowe SP). Skasowano też dotychczasowe pasma amatorskie i wprowadzono nowe, oparte o zasadę relatywizmu, inaczej mówiąc – już po krótkofalarsku – przyjęto parzyste harmoniczne wprowadzając nowe pasma 160, 80, 40, 20 i 5 metrowe. Miało to wówczas duże znaczenie wobec coraz powszechniejszego stosowania kosztownych początkowo kryształów kwarcu i możliwości powielania częstotliwości. Podobnie było z antenami (Zeppelin, Windom itd.). Postanowienia Konwencji wchodziły w życie z dniem 01.01.1929 r. Było więc dużo czasu na ewentualną adaptację urządzeń.